
Полная версия
Nad Niemnem
Teraz przed pamięcią Justyny powstała kobieta z majestatyczną postawą, z głową wyniośle podniesioną i skromnie spuszczonymi powiekami, w wiecznie czarnym, wdowim ubraniu. Była to po panu Benedykcie druga jej dobrodziejka. Zobaczywszy dziewczynkę, która jeszcze nosiła żałobę po matce, przyciągnęła ją ku sobie i serdecznie ucałowała. Zawsze smutne jej oczy napełniły się litością. Do obecnego pana Benedykta rzekła, że krewna Korczyńskich nie może być dla niej obca, że obowiązek wychowania jej na jednym tylko z braci ciążyć nie powinien, że ona, w imię Andrzeja, prosi o danie jej w nim udziału. Gdy wymawiała imię zginionego męża, chłodne zawsze jej usta drżały.
– Ty wiesz, bracie – dokończyła – jak niezachwianie chowam w mym sercu miłość i wierność dla tego bohatera mego. Niewidzialny cielesnym oczom, jest on zawsze duchowi memu obecny. Często rozmawiam z nim w ciszy nocnej i błagam Boga, aby pozwolił mu słuchać słów moich; kto wie, może prośba moja wysłuchana bywa! Dziś mu powiem, że w rodzinie jego jest biedna sierota, której losem, wspólnie z tobą zajmę się w jego zastępstwie.
Zajęła się, nawet szczerze i starannie. Na spółkę z panem Benedyktem opłacała nauczycielki Justyny, sprawiała jej coraz nowe i ładne suknie, sprowadzała dla niej książki i nuty. Czasem dorosłą już dziewczynkę na tygodnie i miesiące zabierała do swoich niegdyś pięknych i obszernych, a dziś znacznie zmalałych i powoli w ruinę upadających Osowiec.
Tu umysł Justyny napełnił się mnóstwem obrazów, składających główny moment dotychczasowego jej życia. Młody chłopak, o sześć lat od niej starszy, w domu przy drogo opłacanych nauczycielach chowany i przez matkę starannie od wszelkich powszednich zajęć i zjawisk życia uchylany, wypieszczony, delikatny, z przepowiadaną mu przez wszystkich otaczających słoneczną przyszłością genialnego artysty… Z tym na wpół wykwintnym paniczem, a na wpół rozegzaltowanym artystą, łączyły się dla Justyny wspomnienia tych wszystkich wydarzeń i wzruszeń, które zazwyczaj stanowią wątek miłości świeżej, szczerej, lata trwającej i obustronnie uczuwanej. Były tam ranki majowe i księżycowe wieczory, długie przechadzki, ciche rozmowy, wspólne czytania poetycznych i wzniosłych utworów, płacze pożegnań, kiedy on dla kształcenia talentu swego odjeżdżał w dalekie kraje, rozłączenia napełnione palącą tęsknotą i kojącymi ją nadziejami, listy wysyłane i otrzymywane, namiętne radości powitań, przyrzeczenia, przysięgi, plany wspólnej przyszłości, upojenia, po których dniami i tygodniami czuła na swych ustach ogień i słodycz jego pocałunków. Dziś jeszcze o tym wszystkim wspominając, stanęła śród ścieżki i w dłoniach ukryła twarz, do której dawna, silna i jedyna jej dotąd miłość uderzyła falą wzburzonej krwi. Prędko przecież pobladła, z gniewem w oczach wyprostowała się i szła dalej. Jakże skończył się ten poemat? O, bardzo prozaicznie! Wprawdzie bohater poematu wymówił głośno wyraz: „Małżeństwo!” i nawet przez całe dwa miesiące, zrazu energicznie i uparcie, a potem coraz słabiej go powtarzał. W tych dwóch miesiącach Justyna pamiętała każdy dzień i prawie każde do niej i o niej wymówione słowo. Myślała wtedy, że idzie o jej życie, więc wzrokiem i słuchem, które stały się nagle bardzo przenikliwymi, badała wszystko, co działo się wkoło niej. Wiedziała też o wszystkim. Wkoło niej wrzało. Pani Andrzejowej ubyło coś z jej majestatycznej postawy, tak czuła się zrozpaczona postanowieniem syna. Mogła ona z wielką dobrocią i hojnością wychowywać ubogą sierotę, związkiem krwi połączoną z człowiekiem, którego w miarę upływającego czasu coraz więcej, jak utraconego kochanka i świętego męczennika, kochała i czciła. Ale kiedy potem tę nawet lubioną przez siebie dziewczynę przymierzała z synem swoim, znalazła ją tak malutką i położeniem w świecie, i wychowaniem, i urodą, i rozumem, że po prostu pojąć nie mogła takiego związku. O majątek mniej dbała, chociaż i pod tym względem, pomimo rzetelnego oderwania się od materialnych spraw świata i bardzo małego rozumienia majątkowych interesów, czuła, że upadające Osowce potrzebowały wzmocnienia i podpór. Ale przede wszystkim pragnęła dla syna kobiety wysoko urodzonej, z rozległymi koligacjami, z wychowaniem świetnym, jakiejś na koniec muzy, która by niewątpliwemu dla niej geniuszowi jego dopomagała do wzrostu i lotu. Wszystko to, bez gniewu i uniesienia, bo z krewną Andrzeja źle obejść się nie mogła, owszem, smutnie, ale też i dumnie wypowiedziała Justynie.
Daleko mniej powściągliwa była ciotka Zygmunta, kobieta bardzo żywa i wysoko ceniąca bogactwo.
– Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko – mawiała – że tacy ludzie jak Zygmunt z takimi jak ty dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy!
Na głowę pana Benedykta posypały się gromy. Pani Andrzejowa co parę dni wzywała go do Osowiec; Darzecka przyjeżdżała sama i z szelestem jedwabnych sukien, wzburzona, głośno swe gniewy i niechęci wyrażająca, wpadała do gabinetu brata. Wdał się też w sprawę i sam arystokratycznie wyglądający Darzecki, monotonną i płynną mową swą bratu żony oświadczając, że wcale nie zgadza się z jego chęciami i gustami, aby tak bliski mu przez żonę krewny żenił się – nie wiedzieć z kim… Pan Benedykt wpadał w gniewy tak głośne, że w całym domu go słyszano, gdy zapytywał: „Czy ma dziewczynę utopić albo zastrzelić?” Na koniec zażądał rozmówić się o tej sprawie z Zygmuntem. Rozmówił się i na zakończenie z chmurną żartobliwością rzekł:
– Wiesz co, gagatku? jedź sobie znowu za granicę i ucz się malować… Osowce wprawdzie zrujnują się do reszty, ale tobie samemu serce pewno nie pęknie, bo… bo prawdę mówiąc, sam nie wiesz, czego chcesz!
Wyjechał – a po dwóch latach spędzonych w ogniskach sztuk pięknych, przeważnie w Monachium, wrócił żonaty.
Całe to zajście było dla Justyny ciosem zrazu, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod którym uczuła, że jest dumna i że godność ludzka okrutniej jeszcze zraniona w niej została niżeli miłość. Było ono także ostrą strzałą, która serce jej przeszywając, otworzyła zarazem jej oczy. Spostrzegła i zrozumiała wiele rzeczy umykających dotąd wzrokowi jej i rozwadze. Zrozumiała przede wszystkim położenie własne i dla swej marnej teraźniejszości wzgardą zdjęta, zlękła się przyszłości… Dotąd miłość, uciechy jej, cierpienia i marzenia pożerały jej czas i do syta karmiły myśli i serce. Gdy tego pokarmu zabrakło, spostrzegła i uczuła, że nie posiada żadnego innego dla nasycenia ciężko wlokących się godzin i dni; że w niej i dokoła niej nie ma nic takiego, na czym by mogła zawiesić kotwicę nadziei jakiejkolwiek, choćby z pospolitego metalu ukutej. Czasem, gdy zamykała oczy i myślała o tym, co z nią jest i być może, zdawało się jej, że patrzy w jakąś bezmierną pustkę, po której niby widma strapione i wątlejące błąkały się młode siły jej ciała i ducha… Teraz człowiek ten chce znowu w tej pustce rozpalić płomień, który już raz tak srodze opalił jej skrzydła. Przed kilkunastu zaledwie minutami do głębi istoty swej czuła się wzruszona samym tylko dźwiękiem jego głosu. Była już zapomniała, a teraz… czyż znowu… czyż znowu? Sto głosów zdawało się w niej wołać: Nie! A jednak w nudzie i bezcelowości życia swego może kiedy… może… Nie była dzieckiem, miała lat dwadzieścia cztery i kiedyś bardzo kochała – wiedziała, czuła, czym bywa i jakie przemoce wywiera szał krwi i serca… Przerażenie dreszczem po ciele jej przebiegło. Zarazem czoło jej zapaliło się wstydem. Przypomniała sobie spojrzenia i zaczepki tego drugiego, wykwintnego pana, z wychudłym ciałem, chorobliwie drgającym czołem i atłasową ręką, która tak bardzo znacząco szukała i dotknęła jej ręki. Cóż to było? Podobała mu się? Widziała to aż nadto, ale czyliż także z doświadczenia nie wiedziała, że „tacy ludzie jak on z takimi jak ona dziewczętami romansują często, ale nie żenią się prawie nigdy”. Kimże więc była? Jakie było jej miejsce i znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! Naturalnie, powiedziano jej to kiedyś i sama to przyznawała – była ona nie wiedzieć kim!
Obu dłońmi schwyciła się za rozpaloną głowę, w gardle uczuła dławienie żalu, a na podniebieniu palącą gorycz upokorzonej dumy. Jednak uspokajała się powoli. Z szerokiej przestrzeni przylatywały świeże powiewy i łaskawie muskały jej włosy i szyję. Zza łez widziała wpatrzone w nią litościwie szafirowe oczy bławatków i kłosy zielone, prawie nieruchome, po których przecież cicho płynął kojący szmer. Przed sobą, o kroków kilkanaście, zobaczyła wznoszącą się nad zbożem, rozłożystą i całą w słońcu stojącą gruszę polną; pień, gałęzie i wszystkie liście tego drzewa były złote. Oglądała się dokoła, na wzburzoną twarz jej spływał wyraz ulgi. Widać było, że powoli o sobie i troskach swoich myśleć przestawała. Pochyliła się i rozchyliwszy gęste łodygi zboża, z zajęciem popatrzała na fioletowe lady i rohule, gęstymi splotami obejmujące łodygi żyta. Gdy podnosiła głowę, jeden z kłosów szorstko przesunął się po jej twarzy; wzięła go w rękę i ostrożnie obejrzała napełniające go młode ziarna. Liliowy motyl wzbił się jej spod stóp i kręto wyleciał nad zboże; ścigała go wzrokiem, póki nie zniknął. Była już teraz o parę tylko kroków od gruszy polnej i ogłuszył ją krzyk drobnych ptaków, których ilość nieprzeliczona skakała, fruwała, kołysała się pośród złotych liści. W tej samej chwili, za zbożem, niedaleko, rozległ się głos ludzki. Był to silny i czysty głos męski, który zawołał:
– Hej, kasztan, hej, hej!
A w minutę potem po raz drugi:
– Wolniej, gniada, wolniej!
W wołaniu tym, rozchodzącym się po ciszy polnej, nie było nic smutnego; owszem, brzmiało ono raźnie i ochoczo. Wnet potem rozległo się gwizdanie, w którym wyraźnie rozpoznać można było nutę piosenki zaczynającej się od słów:
Przy drodze, przy drodze jawor rozkwitnąwszy
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy?
Jaworu tam nie było, ale u stóp gruszy polnej urywał się wąski korytarzyk i w prostej, długo ze stron obu wyciągniętej linii wysokie żyto stawało nad płachtą nagiej, ciemnej, świeżo zoranej ziemi. Justyna wyszła ze zbożowej puszczy i pod gruszą stanęła. Z jednej strony w znacznej odległości widać było długą i szaro stąd wyglądającą wieś, z drugiej dość blisko stały wzgórza porosłe drzewami; naprzeciw, jak okiem sięgnąć, niski owies i groch biało kwitnący okrywały ziemię. Ta sama ścieżka, którą Justyna zaszła aż w głąb równiny, przerwana płachtą zoranej roli, uparcie odradzała się wraz za nią i białym paskiem przerzynając puszystą zieloność grochu, znowu w owsie przepadała.
Od jednego ze wzgórz ku gruszy polnej posuwał się pług, ciągnięty przez parę koni, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, drugi – gniady, z białą nogą i białą łatą na czole. Za pługiem, z rękami opartymi na wysoko sterczących rączkach pługu, szedł wysoki i zgrabny człowiek, w białym płóciennym surducie, długim do kolan obuwiu i małej czapce, która skórzanym daszkiem osłaniając mu czoło, nie zasłaniała z tyłu głowy jasnozłocistych włosów. Szedł prosto, równym krokiem bez żadnego widocznego wysilenia; lejce z grubego sznura mocno z sobą połączone i wzdłuż boków końskich wyprężone, poniżej ramion opasywały mu plecy. Idąc wygwizdywał trzecią już strofę piosnki:
Rybacy, rybacy, sieci zarzucajcie,
Nadobnego Jasia na brzeg wyciągajcie.
Pług posuwał się dość prędko; lemiesz[74] głęboko pogrążał się w rolę, po żelaznej, błyszczącej policy[75] nieustannie przepływały strumienie ciemnej, w miałki piasek rozsypującej się ziemi. Niewielkie konie z połyskującą sierścią szły równo i raźnie, a w niejakiej od nich odległości kilka wron, zdając się zaglądać im w oczy, tu i ówdzie skakało albo poważnie i ze spuszczonymi dziobami siadało na grudach.
Nagle oracz gwizdać przestał i o kilka kroków spostrzec już można było, że uczuł się zdziwiony. Prędkim ruchem czapkę zdjął z głowy, konie zatrzymał i na kobietę, która tak niespodzianie dla niego wyszła spomiędzy gęstego zboża, patrzał ze zmieszaniem na twarzy i w postawie. Usta mu otworzyły się i pod złotawym wąsem ukazały śnieżne zęby. Uśmiechnął się, twarz odwrócił, zawahał się, chrząknął, na koniec, bojąc się znać zbyt głośno przemówić, prawie po cichu przemówił:
– Czy panienka potrzebuje czego? Może drogę dokąd pokazać lub robotnikom pana Korczyńskiego coś powiedzieć? oni tam za górką…
Odjął ręce od pługa, do odejścia gotów. Justyna postąpiła parę kroków po wąskim, zielonym pasie, rozdzielającym ścianę żyta z płachtą zoranej ziemi.
– Dziękuję – odpowiedziała – wyszłam na przechadzkę i sama nie wiem, jakim sposobem aż tutaj zaszłam…
Ruchem głowy wskazał na białą ścieżkę spośród żyta wyglądającą.
– Ta ścieżka przyprowadziła – zauważył. – Ale to nic – dodał – że panienka tak daleko od dworu zaszła. Można wrócić krótszą drogą, tamtędy… między owsem trzeba iść i wyjdzie się na wprost okolicy, a stamtąd to już do dworu krótka droga.
Mówił teraz głośniej już, prędko i z widocznym pragnieniem okazania się grzecznym i usłużnym. Wyciągniętym ramieniem wskazywał owies, przerzynającą go zieloną drogę i szarzejącą u jej końca okolicę. Justyna patrzała na żywe jego ruchy, którym kształtność ciała nadawała szczególną zręczność i giętkość; nie mogła też nie spostrzec, że z błękitnych, roziskrzonych oczu, zza zmieszania i zawstydzenia, wybuchała mu tajemna, lecz nie dająca utaić się radość.
– Pan Jan Bohatyrowicz? – trochę nieśmiało zapytała.
Odkryte i od reszty twarzy bielsze jego czoło zaszło rumieńcem, z rumianych i ogorzałych policzków ledwie krew nie wytrysnęła.
– A jakże! – odpowiedział i palcami dotykając rączek pługa, ze spuszczonymi oczami zapytał: – Skąd panienka wie, kto ja jestem?
– Widuję pana czasem… ciotka Marta mówiła mi o ojcu i stryju pana…
Znów twarz na chwilę odwrócił i chrząknął, ale śmielej już odpowiedział:
– Pewno o stryju Anzelmie, bo on kiedyś dobrze znał pannę Martę…
Urwał i po krótkim milczeniu, zdobywając się widocznie na nową śmiałość, dodał jeszcze:
– I ja też kiedyś w Korczynie bywałem… ociec mnie tam brał z sobą… ale już potem nigdy nie byłem. Czego chodzić, kiedy żadnej przyczyny nie ma?
I jakby mu nagle przyszła na pamięć jakaś obraza czy niechęć, głowę podniósł trochę butnie, brwi zmarszczył, ręce na rączkach pługa położył i zawołał na konie, aby szły naprzód. Lejce tylko, które mu plecy opasywały, ściągnął i parę razy do koni przemówił:
– Wolniej, kasztan! Wolniej, gniada, wolniej!
Pług posunął się znowu, tylko daleko powolniej niż wprzódy, i znowu lemiesz głęboko rył się w pulchną rolę, a po błyszczącej policy spływały strumienie ciemnej, miałkiej ziemi. Justyna wąskim brzegiem żytniego łanu szła obok pługa, z niejakim zdziwieniem na zachmurzoną nagle twarz towarzysza patrząc. Po chwili, wskazując rolę, zapytała:
– Po koniczynie?
– A jakże – odpowiedział.
– Pod pszenicę?
Rzucił na nią szybkie spojrzenie, w którym błysnęło trochę niedowierzania i obawy. Pomyślał może, że ona chce z niego żartować.
– Panienka niby to zna się na gospodarstwie?
Zmieszała się z kolei. Istotnie bardzo mało posiadała wiadomości o tej ziemi, po której stąpała i której zjawiska, obrazy i plony budziły w niej często ciekawość i zachwycenie. To i owo z rozmów toczonych dokoła niej zapamiętała, ale z bliska pracom rolniczym nie przypatrywała się nigdy. W tej chwili dziwiła ją pozorna przynajmniej łatwość, z jaką młody rolnik pracę swoją spełniał. Wyobrażała sobie, że orać jest bardzo ciężko.
– Wszelako bywa – odpowiedział. – Bywa, że ciężko, bywa, że letko. Po pierwsze, to od gruntu zależy, a po wtóre, od uzwyczajenia i od siły. Do tego i pługi teraz insze jak dawniej. Dla mnie mórg zaorać to tak, jak prawie na spacer pójść.
Przy ostatnich wyrazach głową rzucił raźnie, w górę spojrzał i znowu w uśmiechu, ale tym razem jakby triumfującym, białe zęby mu pod złotawym wąsem błysnęły. Widocznie w poczuciu siły własnej i uzdatnienia do tej pracy, którą przez całe życie spełniał, uczuł się dumny i wesoły. W ogóle w postawie, mowie i całym obejściu się jego dziwnie mieszały się z sobą i ruchliwie jedna przed drugą ustępowały: dzika nieśmiałość i harda butność, kobieca prawie wstydliwość i męska dojrzała siła. Znać w nim też było wielką żywość i mówność, powściągane przez chęć okazywania się grzecznym i przystojnym[76]. W tej chwili przecież żywość i mówność wzięły górę nad nieśmiałością. Coś u pługa poprawiwszy wyprostował się, na konie, które były stanęły, cmoknął i z promieniejącą twarzą zawołał:
– Prędzej bym śmierci spodziewał się w tym momencie niż panienkę śród pola zobaczyć. Wszyscy mówili, że dziś we dworze bal…
– Niewesoło mi było na tym balu i wolałam iść w pole – żywo też i zupełnie mimo woli odpowiedziała Justyna.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Dłużej i śmielej niż dotąd popatrzył na nią.
– Ja to już dawno wiem – ciszej znowu odpowiedział – że panience nie zawsze tam bywa wesoło. Ludziom gąb nie zatknąć, a i twarz człowieka wygada czasem, co się w sercu kryje. Jaż panienkę, choć z daleka, a często widuję…
Wstrzymał się. Głos jego, ten silny głos, który na całą okolicę rzucał dźwięki rozgłośnych pieśni, zmącił się i urwał. Po chwili dopiero dokończył:
– Może panienka gniewa się na mnie, że tak śmiele powiedziałem?…
I niespokojnie, głowę pochylając, spojrzał w twarz idącej obok niego kobiety. Zarumieniona była, ale nie rozgniewana; owszem, spod spuszczonych powiek wzrok jej podniósł się na niego ciekawie i przyjaźnie. Znowu okrągłe i rumiane jego policzki w ogniu stanęły. Odwrócił twarz, zawahał się, chrząknął i dokończył:
– Panienka i wiedzieć o tym nie może, że ja na panienkę czasem patrzę i różne myśli przychodzą mnie do głowy. Słonko małego ptaszka nie widzi, jednakowoż on śpiewać zaczyna, kiedy ono wzejdzie, i nikt jemu tego zabronić nie może, bo choć on w niskim krzaku mieszka, ale swoje śpiewanie i swoją wolność ma!
Znowu, pomimo woli może, podniósł głowę, oczy błysnęły mu dumą czy zapałem i u końca wyoranej bruzdy pług zatrzymując, raźnie zawołał:
– Co tam! Ja panience powiem, że nie trzeba nadmiar troskać się i smęcić. Są na świecie złe ludzie, są i dobre. Podczas smętno bywa, a podczas może być i wesoło. Najgorsza to jest rzecz, kiedy człowiek nic nie robi, a tylko o swoich biedach myśli!…
– To prawda – uśmiechnęła się Justyna – ale jeżeli kto na świecie nic do robienia nie ma?…
– To nie może być… – zaczął i nie mógł dokończyć, bo z niejaką trudnością zawracał pług, aby poprzeczną bruzdą odgraniczyć zaoraną rolę od kwitnącego grochu. Jakkolwiek utrzymywał, że wyoranie morga ziemi było dla niego tym samym prawie, co przechadzka, jednak, zatrzymując pług u początku drogi owies przerzynającej, ocierał sobie pot, który bujną rosą wystąpił mu na czoło.
Justyna pogładziła konopiastą, gęstą i wypieszczoną grzywę kasztanka.
– Ładne i zgrabne koniki – zauważyła.
– Silne i bardzo głaskliwe – widocznie pochwałą jej uradowany odpowiedział – głos mój znają, do ręki idą… Wszelakie zwierzę – dodał – ugłaskać można, byle jemu lubienie i dobre staranie okazać. Dla mnie zaś nic w gospodarstwie nie ma nad konie. Tak już widać przywodziłem się do ojca, bo nieboszczyk ociec za końmi aż przepadał…
Przewrócił pług w ten sposób, aby bokiem sunąć się mógł po ziemi, lejce zdjął z pleców i cmoknął na konie, które weszły na nieszeroką, trawą i dzikimi kwiatami porosłą drogę.
– Czy pan ojca swego pamięta? – zapytała Justyna.
– Dlaczego nie? Czasu śmierci jego siedem lat miałem i do nikogo, zdaje się, tak jak do niego, przywiązany nie byłem…
– A matka żyje?
– Żyje, chwała Bogu, ale ja z nią tak jak prawie nigdy nie byłem…
Mówił teraz żywo i prędko, coraz więcej pozbywając się nieśmiałości. Można by nawet myśleć, że zapytania Justyny sprawiały mu radość, jakąś głęboką radość, która wilgotną mgłą przyćmiła na chwilę roziskrzony blask jego oczu.
– Prawdę powiedziawszy – dodał – to stryj Anzelm był dla mnie i ojcem, i matką; ale kiedyściś zachorował i kilka lat nie tylko co, ale z łóżka podźwignąć się nie mógł. Wtenczas na mnie wszystko spadło: i gospodarstwu, i choremu stryju, i małej siestrze, i samemu sobie rady dawać musiałem, sam tak jak prawie dzieckiem jeszcze będąc. Najadłem się też w czasie niemało biedy, a w czasie i ludzie niemało mnie nakrzywdzili…
Machnął ręką i znowu brwi trochę zmarszczył, ale zaraz z powracającą wesołością dokończył:
– Teraz za to wszystko u nas odmieniło się na dobre, i tyle tylko mojej biedy, co jej we własnych żądaniach wynajdę.
– Jakież to żądania? – z żartobliwym uśmiechem zapytała Justyna.
On zmieszał się znowu, odwrócił twarz, chrząknął i po chwili dopiero odpowiedział:
– Różne u człowieka bywają żądania: podczas i takie, co nigdy spełnić się nie mogą. Już, zdaje się, i wygnasz je z serca, i zapomnisz, a smętek i tęsknota, wszystko jedno, po nich ostają…
Spojrzał w górę i zamyślił się, ale w tej chwili w owsie zaszumiało i o kilka kroków przed końmi ukazała się na wąskiej miedzy, dość szczególnie wyglądająca kobieta. Była to dziewczyna dwudziestoletnia, wysoka, z potężnymi rozmiarami ciała i twarzą tryskającą świeżością i zdrowiem. Kasztanowate włosy, słońcem przeniknięte, jeżyły się dokoła jej głowy jak złota gęstwina; gruby, plątany warkocz opadał na szerokie plecy, okryte jaskraworóżowym kaftanem. W dużej płachcie, przymocowanej do pasa, niosła mnóstwo polnego ziela, szła wyprostowana, szerokim i silnym krokiem, a spod kraciastej samodziałowej spódnicy wyżej niż do kostek ukazywały się jej duże, bose nogi. Z dala już widać było bławatkowy szafir jej oczu, które pod brwiami kasztanowatymi zaświeciły, rozbłysły i w twarzy Jana jak w tęczy utkwiły. Kiwnęła ku niemu głową i obojętnym spojrzeniem powiódłszy po Justynie, z szerokim uśmiechem pąsowych warg zawołała:
– Pan Jan widać czasu ma dużo, kiedy sobie tak pomału idzie!
Uchylił trochę czapki.
– A panna Jadwiga co takiego w fartuszku niesie?
– Ziele dla krów! Czy to pan Jan nie poznał? Widać, że na słońce spojrzał, to w oczach pociemniało!
– Może panna Jadwiga i zgadła! – z cichym śmiechem odpowiedział.
Teraz ogromna dziewczyna z szafirowymi oczami i szeroko śmiejącymi się usty drogę mu zajść musiała i przechodząc raz jeszcze z bliska spojrzała na niego. Uśmiech jej zmącił się i zniknął, głowę trochę pochyliła i wymówiła prędko:
– Dlaczego to pan Jan niełaskaw nigdy nas nawiedzieć? Zdaje się, że nie na końcu świata żyjem. Już i dziadunio o panu wspominał…
Nie zatrzymując się ani na sekundę, pług i konie wyminęła i przodem poszła, a gdy z wielkim swym fartuchem, pełnym zieleni, z bogato rozwiniętymi kształtami ciała i jeżącą się nad głową złotą gęstwiną włosów szła prosto i prędko, można by ją było porównać do ogromnej, silnej i w sile swojej ponętnej Cerery[77].
– Kto to? – zapytała Justyna.
– To jest panna Domuntówna, najbogatsza w okolicy aktorka…
Justyna szeroko oczy ze zdumienia otworzyła. Jan uśmiechnął się.
– Państwo nie rozumieją naszych nazwań – objaśnił. – Aktorka, czyli sukcesorka… to jest… dziedziczka… Dziadunio panny Domuntówny, Jakub Bohatyrowicz, miał tylko jedną córkę, którą wydał za Domunta. Córka i zięć prędko pomarli i tę jedną wnuczkę jemu zostawili. Całe tedy gospodarstwo, wcale piękne, na nią spadnie, a o starym gadają, że i pieniądze jeszcze ma…
Justyna uśmiechnęła się. Spostrzegła była rozkochane spojrzenie, jakie Domuntówna przez mgnienie oka zatopiła w twarzy Jana.
– Piękna panna! – ścigając wzrokiem oddalającą się, zauważyła.
– Co do piękności, to bynajmniej! – z widocznym niezadowoleniem odpowiedział – owszem, zdaje się, że nadmiar wielka i gruba! Ale – poprawił się spiesznie – pracowita i z dobrym sercem, to prawda! Czy panienka uwierzy, że gospodarstwo u niej idzie nie gorzej jak u jakiego mężczyzny?… I wszystko ona robić zdoła, taka silna… Przeszłego lata o najemników trudno było, to, aż śmiech powiedzieć, sama z parobkiem kosiła i orała… Wtedy mnie stryj powiedział, żebym jej pomagał, bo starego Jakuba bardzo szanuje i do tego głowę sobie nabił…
Zamilkł, widocznie czegoś nie dopowiadając; zmieszał się znowu, chrząknął i prędko zagadał:
– Ten Jakub to może już prawie dziewięćdziesiąt lat ma… Francuzów pamięta[78], a więcej jak pięćdziesiąt lat temu z dziadem pana Benedykta Korczyńskiego na wojnę chodził. Po wojnie ożenił się, już w późnym wieku, i doświadczył wielkiego nieszczęścia. Żonka go porzuciła, a on to sobie tak wziął do serca, że od tego czasu troszkę zwariował. Nie to, żeby całkowicie wariatem był, ale troszkę… Jadwiśka pięknie staruszka dopatruje, lubi jego i pieści jak małe dziecko…
Czuć było, że zbliżali się do wsi dużej i ludnej. Głosy ludzi i zwierząt coraz wyraźniej dawały się słyszeć. U brzegu kończącego się owsa trzej chłopcy, bosi i w białych z grubego płótna ubraniach, z niewielkiej przestrzeni pola zbierali koniczynę. Jeden, barczysty, tęgi i rudowłosy, kosił, a dwaj, młodzi, niedorośli, grabili i zgarniali ściętą trawę w małe kopice. Jan uśmiechnął się, otworzył usta dla powiedzenia czegoś i powściągnął się, na koniec, nie mogąc znać powstrzymać się zupełnie, do kosarza, którego kosa pobrzękiwała i na słońcu pobłyskiwała, zawołał: